Karnawał ma być czasem niezwykłym, zaprzeczeniem dnia codziennego, okresem, w którym zawieszeniu ulegają wszystkie reguły i podziały – król jest żebrakiem i odwrotnie. Ma być śmiesznie, groteskowo i na opak.

Takie cechy okresu poprzedzającego środę popielcową bez problemu zobaczymy w miejscu, które od razu przychodzi na myśl, gdy słyszymy samo słowo „karnawał”. Chodzi oczywiście o Rio de Janeiro, byłą stolicę i drugie co do wielkości (po Sao Paulo) miasto Brazylii. Nigdzie na świecie karnawału nie świętuje się huczniej i bardziej kolorowo. Co roku do liczącego 6 mln mieszkańców Rio ściąga prawie 1 mln turystów żądnych wrażeń i możliwości partycypowania w imprezowym szaleństwie.

Główne karnawałowe obchody, te które z pewnością doskonale kojarzycie z przekazów medialnych, odbywają się na Sambodromie – 700-metrowej futurystycznej promenadzie zaprojektowanej przez słynnego brazylijskiego architekta Oscara Niemeyera. Sambodrom może pomieścić ok. 70 tys. widzów rozlokowanych w 12 sektorach, od których zależy cena biletu (wahają się od 20 do nawet 1700 dolarów). To właśnie tutaj szkoły samby prezentują pieczołowicie dopracowane układy choreograficzne, które są oceniane przez sędziów. Na najlepszych czeka chwała, sława i nagroda nieco bardziej przyziemna, ale nie mniej smakowita – ok. 1 mln dolarów. Najgorzej oceniona szkoła spada z kolei do sambowej II ligi.

Ale prawdziwy, krwisty, oddolny karnawał w Rio de Janeiro dzieje się z dala od Sambodromu. W całym mieście organizowane są blocos, czyli uliczne imprezy, równie kolorowe i energetyczne, a jednocześnie o wiele mniej kontrolowane i zorganizowane. Tu rządzi żywioł, spontaniczność i… alkohol. Tłumy barwnych przebierańców, napędzone rytmem samby i energią płynącą z butelek cachaçy, przewalają się przez niemal każdy zakątek olbrzymiego Rio. Nic dziwnego, że dla wielu cariocas, czyli rodowitych mieszkańców miasta, karnawał oznacza najgorszy okres w roku, podczas którego nie sposób zaznać spokoju, nic nie da się załatwić ani nigdzie dojechać